"Straciłam córki, ale zyskałam co innego" - miłość seniorów kontra bliscy [LIST DO REDAKCJI]

Postawiłam na swoje szczęście i nie żałuje – straciłam córki, ale zyskałam miłość, spokój i radość. Chciałabym, aby kobiety w moim wieku zdały sobie sprawę, że nigdy nie jest za późno. Niech moja historia będzie dla nich przykładem – pisze do nas pani Anna. Poniżej przytaczamy jej historię.

article cover
123RF/PICSEL
Miłość może nas zaskoczyć w każdym wieku. Zdjęcie ilustracyjne
Miłość może nas zaskoczyć w każdym wieku. Zdjęcie ilustracyjne 123RF/PICSEL

Chciałam się podzielić historią, która wywróciła moje życie do góry nogami. W momencie, w którym myślałam, że nic dobrego mnie już nie spotka, los spłatał mi figla, a ja poczułam się jak nastolatka. Niestety moje szczęście było nie do udźwignięcia przez, wydawałoby się, najbliższe mi osoby. Piszę do was, bo być może ktoś jest w podobnej sytuacji i przejrzy się w mojej historii jak w lustrze. Ale od początku.

Mam już grubo ponad 60 lat, przez 40 lat pracowałam w dużej firmie, która po drodze przechodziła różne restrukturyzacje, to jedna ze spółek, która w latach 90. zamiast upaść, prężnie się rozwinęła i stała się dobrze działającym nowoczesnym przedsiębiorstwem. Zaczęłam tam pracę tuż po skończeniu studium ekonomicznego i tak się stało, że całe zawodowe życie związana byłam z księgowością. Przechodziłam wszystkie szczeble kariery aż do stanowiska głównej księgowej, a potem dyrektor finansowej. O ile moje życie zawodowe zawsze było poukładane, o tyle to prywatne nie wyglądało już tak różowo.

W liceum miałam chłopaka, w którym kochałam się bez pamięci. To były szalone lata 70. - piękny czas mojej młodości. Jednak moi rodzice kategorycznie zakazywali mi spotkań z ukochanym Edwardem. To były czasy, w których nie było komórek, telefon stacjonarny był rzadkością, pozostawały listy, które i tak często przechwytywała od znajomego listonosza moja mama, mówiąc, że mam się uczyć.

Tuż po maturze poznałam mojego przyszłego męża. Szybko się pobraliśmy, wprowadziliśmy w jego rodzinne strony. Potem pojawiły się dzieci, a potem pojawiła się przemoc i alkohol (a może na odwrót). Nie wytrzymałam i uciekłam z moimi dwoma córkami do rodziców. Obie chodziły wtedy do przedszkola, nie chciałam, aby pamiętały przemocowy dom, karczemne awantury i matkę z siniakami. Nigdy nie zdecydowałam się na rozwód, on mieszkał w naszym mieszkaniu a ja z dziećmi u rodziców.

Paradoksalnie one bardzo tęskniły za tatą, nie mogły się doczekać spotkań z nim, te weekendy (nienazywane wtedy jeszcze weekendami) były dla nich jak święto - obsypywał je prezentami, zabierał na wycieczki, na jego tle ja matka kojarząca się z codziennym zaganianiem do nauki i narzekaniem na nieposprzątane pokoje wypadałam dość blado. Ale starałam się dać im co najlepsze. Zagoniona między dziećmi a pracą zapomniałam o sobie i nagle okazało się, że dobiegam czterdziestki, dzieci podrosły i za chwilę nie będę im już potrzebna.

To właśnie wtedy moja chrześnica wychodziła za mąż. To była córka siostry mojego męża, a jej ślub odbywał się w kościele, w którym my się pobieraliśmy. Siedliśmy w kościele z mężem w jednej ławce, obok naszych córek. Gdy podczas przysięgi chwycił moją dłoń i powiedział "Pamiętasz, jacy byliśmy wtedy szczęśliwi" coś we mnie pękło. Łzy lały mi się strumieniami, wszyscy myśleli, że to ten ślub mnie tak wzrusza, ale to nie była prawda. Przetańczyliśmy całe wesele, tuliliśmy się przy stole, przypomniałam sobie dlaczego pokochałam tego chłopaka i jak czarujący potrafi być. Gdy wylądowaliśmy w łóżku, czułam się jak nastolatka. Gdy nasze córki zastały nas rano przytulonych w sypialni były w siódmym niebie. Wróćcie tu wszystkie zaproponował mój mąż - przecież to wasz dom. Zgodziłam się bez wahania.

Tak minęło kolejne 20 lat. Mąż był mundurowym, przeszedł więc na emeryturę dość wcześnie. Ja wciąż pracowałam. Dzieci dorosły, założyły własne rodziny, różnie im się układało, jedna córka się rozwiodła, mąż drugiej uzależnił się od narkotyków - przyjęłam ją do siebie, jak kiedyś mnie moi rodzice, historia zatoczyła koło. Na zewnątrz wszystko wyglądało dobrze, jednak w domu nie było tak różowo - mąż wrócił do nałogu, zdarzała się przemoc psychiczna, wyzwiska. Zagroziłam, że jeśli mnie uderzy zadzwonię na policję - hamował się kilka miesięcy, potem przestał, gdy ze złamaną ręką i wstrząśnieniem mózgu wylądowałam w szpitalu wszystkim mówiłam, że potknęłam się i spadłam ze schodów. Awantur było coraz więcej, a ja zbliżałam się do sześćdziesiątki i miałam poczucie, że przegrałam życie i nic dobrego mnie już nie czeka.

I wtedy spotkałam Edwarda, przez zupełny przypadek - przyjechał odwiedzić siostrę, do której czasem wpadałam na kawę. Postarzał się ale w oczach ciągle miał ten młodzieńczy błysk. Okazało się, że niedawno został wdowcem, dzieci dawno wyfrunęły z domu a on został sam. Poszliśmy na spacer, zwierzyłam mu się z moich problemów. Złapał mnie za rękę i powiedział: "Mam duże mieszkanie, wprowadź się do mnie. Jesteś tą samą dziewczyną, którą kochałem dawno temu, skoro nie dane nam było spędzić razem młodości to choć razem się zestarzejemy!".  Zbyłam go śmiechem, ale gdy wróciłam do domu, zobaczyłam siedzącego na kanapie z puszką piwa w ręce męża, który nawet nie odwrócił głowy w moją stronę, coś we mnie pękło. Wysłałam Edwardowi SMS-a "Daj adres, będę za dwie godziny". Wyjęłam z szafy walizkę i spakowałam trochę rzeczy. Powiedziałam mężowi: "Wyprowadzam się" i wyszłam z domu. Ekscytacja mieszała się we mnie z lękiem. W głowie kłębiły mi się pytania: co to będzie, co powiedzą ludzie, jak zareaguje rodzina. Z drugiej strony myślałam, że nie mam już nic do stracenia.

Minął rok, byłam szczęśliwa jak w latach mojej młodości. Edward okazał się nie tylko troskliwym przyjacielem ale i też czułym kochankiem. Nie uprawiałam seksu od lat a tu nagle odkryłam ile frajdy można mieć w łóżku. Moi rodzice - ludzie w bardzo podeszłym wieku zaakceptowali nasz związek od razu - nie było żadnych wyrzutów, czy krzywych spojrzeń. W pracy wszyscy mówili, że kwitnę, komplementowali mój wygląd a ja czułam, że mogę wszystko.

I było tylko jedno ale - moje córki. Pretensje jakie się na mnie wylały były przysłowiową łyżką dziegciu w tej beczce miodu. Córki obraziły się dając upust swojej złości. "Jak mogłaś zostawić tatę?", "Dlaczego znowu niszczysz rodzinę?", "Robisz nam wstyd chodząc po osiedlu za rączkę z tym swoim Edziem jak nastolatka" - to tylko niektóre rzeczy, które od nich usłyszałam. Nie chciały się z nami spotykać, a gdy nadeszły święta ostentacyjnie odmówiły przyjścia na wigilię, mówiąc, że spędzą ją z tatą, żeby nie był samotny.

Bolało mnie, że moje dzieci są tak złowrogo nastawione do Edwarda i nie chcą cieszyć się moim szczęściem - wiedziały przecież co przeszłam z ich ojcem. Najgorzej było, gdy wystąpiłam o rozwód - mąż milczał, gdy oświadczyłam, że składam pozew, córki krzyczały na mnie, że jestem niepoważna i na stare lata mi odbija. Postawiłam na swoim.

Od tego czasu minęło pięć lat - starzejemy się razem z Edwardem, były mąż zmarł na COVID podczas pandemii, byliśmy na jego pogrzebie. Córki powiedziały, żebym się nie afiszowała i przypadkiem nie siadała z nimi w pierwszej ławce... Mam do nich duży żal a jednocześnie myślę sobie, że gdyby nie to przypadkowe spotkanie z młodzieńczą miłością, być może teraz byłabym zgorzkniałą wdową. Tymczasem cieszę się życiem, postawiłam na swoje szczęście i nie żałuje - straciłam córki ale zyskałam co innego: miłość, spokój i radość. Chciałabym aby kobiety w moim wieku zdały sobie sprawę, że nigdy nie jest za późno. Niech moja historia będzie dla nich przykładem.

***

Najciekawsze historie pisze samo życie. Chcesz się z nami podzielić swoją? Napisz do nas na adres: kobieta.kontakt@firma.interia.pl


Czytaj także:

Polskie pisarki, na które warto zwrócić uwagęINTERIA.PL
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas